poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Sadzimy, sadzimy, kopiemy, kopiemy...

Wybraliśmy się na targi ogrodnicze do Szepietowa.
Z wdziękiem upchnęłam w naszym starym chevrolecie Średniego, Małego, mąż dopchał tłok  folią, którą podesłać mieliśmy pod zakupione drzewka, bo pojechaliśmy z myślą,że nakupimy drzewek.
Ach, jak pięknie było!
Droga przez Brańsk, Bielsk, cała w żółcistych i zieleniastych drzewach,świeżutkich i wymytych , wierzby się puszyły, zawilce machały trójklapiasto do nas z lasu, mieliśmy wodę do picia, pomarańcze i zielone banany. Chyba zacznę je lubić, smakują jak zimny sorbet, jak się je schłodzi.
Na miejscu łokropieństwo w stylu disco polo- rzewnie porykiwał smętny bas " Śpiewaaa ci obcy wiaaatr...tułaczy los cię gna...",była  wata cukrowa o tęczowo sztucznej barwie, zapachy grilla, tłumu, z daleka kościelne dzwony, z bliska tłum, tłum..może z 5 tys. osób.
Ale kupiliśmy.
Stare odmiany jabłoni.Nie te, powykręcane jak Kadłubek, dziwolągi o smaku papieru- ale prawdziwe, wielkie drzewa, takie, co starzeć się będą z godnością, a kwitnąć wysoko, będa mieć chropawe pnie i soczyste owoce. Takie, jak z ogrodu dziadziusia...

Glogierówki....



papierówki....
 




kosztele...



antonówki...



szare i złote renety.


Do kompletu jeszcze grusze, śliwy, czereśnie i wisnie, wszystko dawnych odmian, do tego zbankrutowałam na pelargoniach, niezapominajkach i ziołach. Kupiłam rutę i  rozmaryn, aha, mogę sobie śpiewać więc " O MÓJ rozmarynie..." i nawet będzie to słuszne merytorycznie . A z ruty wianek uplotę i co tam,że mężatka ze mnie od lat 16...Mam rutę!
A w ogóle przypomniał mi się film Once i piosenka Failing slowly:)
http://www.youtube.com/watch?v=CoSL_qayMCc&feature=related

Mruczałam ją sobie dzisiaj, pieląc irysy. Te małe łobuziaki ledwo wysadziły nosy i już napadł je zuchwały glistnik. Glistników u nas dostatek, więc glistniki dostały czarną polewkę, czyli zasiliły kompost.Z wieści ogrodowych, to już wzeszła sałata i rzodkiewka, jak zrobię zdjęcie, to pokażę.
Pozdrawiam mruczankowo, irysowo i jabłoniowo- już posadzone, już rosną- za kilkanaście lat będzie własna szarlotka!

sobota, 24 kwietnia 2010

Duży maluje



W mrocznej jaskinii( synonim pokoju nastolatka) siedzi Duży. Ma tam wszystko, co niezbędne,
a reszta jest w kuchni, więc do kuchni wydreptuje nader często  szlaki.
Szkoda,że nie można miec takiego wysięgnika,
co by podawał jedzenie z lodówki, żeby nie trzeba było wstawać z fotela.


Na ścianie jest obrazek księżyca z autografem Aldrina,
szalik piłkarski, plakat z BigBenem,
w kącie po sąsiedzku Średni ze swoim komputerem i bałaganem.
Mistrz drugiego planu :)
Ogólnie jest bałagan bardzo twórczy, ponieważ Duży maluje.
Uczy sie  w Gimpie malować, bo chce być grafikiem.
Na razie korzysta z cudzych wzorów, coś tam odrysowuje, przerysowuje, cieniuje z zapałem.
Czekam na własne, twórcze prace Dużego,
kibicując mu, bo coraz bardziej mi się to jego gryzmolenie podoba.





Swoją drogą, gdzie ten malec, który spał z młotkiem pod poduszką....

czwartek, 22 kwietnia 2010

Ogrodnik

Trafiło nam się coś niesamowitego.
Pojechaliśmy do B., ja w charakterze doczepki, z nadzieją, że kupię nasiona marchewek i buraczków.
Zajechaliśmy do sklepu "Witamina" , obkupiłam się w nasiona i nawet białą serduszkę zdobyłam- i wychodząc ze sklepu natknęliśmy się na niego.
Schludny, ale biednie ubrany, w wytartą marynareczkę, czyste buty, bardzo znoszone.
- Państwo może roślinek szukają, może krzewy ozdobne, może ja pokażę?Tutaj blisko, proszę zajść...
Pokazał nam podwórze obitego sidingiem domku, gdzie w ogródku kłębiły się dziesiątki roslin, zadołowanych, upakowanych gęsto jedna przy drugiej.
- Czego państwo by chcieli?
Powiedzieliśmy,że ligustrów. Miał ligustry, bardzo duże, bardzo piękne. Nie te patyki, co do "Witaminy" przywożą , po złoty pięćdziesiąt, ale porządne, metrowe, rozkrzaczone, po dwa złote nam sprzeda, ale tu ma niewiele, więcej na drugiej działce.
Podjechaliśmy z nim na drugą- żwawo wdrapał się do szoferki ciężarówki, bo byliśmy naszym starym nissanem.
I kupiliśmy 220 sadzonek ligustrów, do tego hortensje drzewiaste, porzeczki, białe, czerwone i czarne, a czarna, jak nam powiedział, to odmiana Ceres, odporna na choroby grzybowe i wielkopąkowca :)I agresty Biały Orzeł. I dorzucił nam pigwowce i maliny.
Miał śmieszny, stary rower, z siodełkiem ze skóry tak wyślizganej,że błyszczącej jak kasztany .Przytroczył do niego szytą ręcznie torbę, o uszach wytartych latami dźwigania. Szpadel miał owinięty taśmą izolacyjną, a kopał z wprawą i mówił przy tym ciągle- powoli, spokojnie, ocierając czoło.
Miał osiem operacji, żeby lekarze zobaczyli, jak kopie, to by go już leczyć nie chcieli. Ale co ma robić, już 40 lat na emeryturze, jest z 26 roku.Żona ledwo chodzi, po operacji dwóch kolan. O, tak sobie dorabia, sadzonki szykuje, młode roślinki.Robota duraka lubi, a durak robotę.
Wzięliśmy jego telefon.
- Jak pana imię, nazwisko?- zapytałam.
Uśmiechnął się wstydliwie, jakby z lękiem.
- Pani zapisze- ogrodnik. Bo ja ogrodnik jestem, po szkole ogrodniczej, pani wie?
Uścisnął rękę męża, a moją dłoń uniósł z galanterią i ucałował.
Wróciliśmy do domu, bojąc się przepłoszyć rozmową nagłą czułość, do świata i ludzi, o których już trudno.
Ale nadal istnieje.






niedziela, 18 kwietnia 2010

Wieża w stylu rzymskim i matematyczne lasy

Z inspiracji i marzeń Średniaka powstała wieża w stylu rzymskim.
Mnie się kojarzy z Asterixem i Obelixem i tymi wartowniami,
z których Rzymianie wypatrywali ataków Galów.
Ale, ile radości było!
Najpierw Średniak narysował plan budowli. Plan wnikliwie obejrzano rodzinnie i wraz z tatusiem
Średni wyruszył do lasu, ścinać drzewka. Wybrano suche , złamane, aby lasu nie uszkodzić, razem 13 sztuk.
Potem drewno przywieziono i razem z Dużym, przy fachowym nadzorze Średniego,
domowi mężczyźni zbudowali wieżę na polance w naszym lasku za domem.
Wieża została natychmiast wypróbowana, zasiedlona i okupowana.
Rzymian nie było w okolicy, sprawdzono.



Poza tym posadziliśmy 100 sztuk modrzewi i świerków,
dolesiając ów wspomniany lasek.
Przy okazji Średni stwierdził,że lasy w okolicy są za bardzo matematyczne.
Po chwili osłupienia wyjaśnił nam,że chodzi o jeden rodzaj rosnących w nich drzew.
Czyli miało być  monotematyczne, ale się dziecko pomyliło.

Pozdrawiamy was matematycznie z wieży, ahoj.




niedziela, 11 kwietnia 2010

Las

Stwierdziłam dzisiaj, że w lesie można być samemu, nie będąc samym .
To miłe uczucie, gdy jesteśmy sami- ale nie samotni.
Nawet jak ktoś jest obok, ta kojąca, dobra "samość" otula nas jak kołdrą.




Czułam się, jakby mi ktoś mech na ranę przyłożył.
Dziwny dzień, żałoby narodowej, smutny, cichy.
Wybraliśmy się na zawilce i przylaszczki - w sensie bezkrwawych łowów, 
bo nie miałabym serca zabierać ich z lasu. 
To jedne z tych kwiatów, które najpiękniej wyglądają w naturze, w wazonie więdną, dławią się.



Mały bobrował, znalazł szyszkę,   wspinał się, chciał dotykać igiełek świerkowych, niuchał po starych dębowych liściach.




Patrzyłam na niego i czułam, jak las leczy mnie z żalu nie w sensie dawania zapomnienia,  
ale dotykając mnie tą pradawną, zieloną ręką. Zawsze były i będą lasy. Nawet po nas.










piątek, 9 kwietnia 2010

Wszystkie poranki

Wysunęło się słońce i znowu pobiegłam do ogrodu. Dzisiaj ścinałam to, co wymarzło- z róż, z powojników, suche badyle po oregano. Naładowałam taczkę i poczułam się jak Robinson Crusoe, dumny ze swojego dzieła.
Szpaki się upychały na drucie nad lipą, zerkając ku mnie z wysoka. Cudaki zabawne.
A mnie się przypomniały wiolonczele z " Wszystkich poranków świata". Takie prerafaelickie kolory ma ta scena- młody Guillame Depardieu ma czerwoną robe,w tle poważny i mroczny Saint-Colombe i dwie jego córki, jasniejsze, srebrzyste.
Zawsze lubiłam prerafaelitów za niefrasobliwość barw, nie bali się  mocnych plam, jak te na piersi dzięcioła, albo brzuszkach sikorek.


http://www.youtube.com/watch?v=MoXrMOsnRVo&feature=related


Świetliste, zuchwałe kolory.
Jak  bezczelna młodość. :)

czwartek, 8 kwietnia 2010

Przesadzamy porzeczki i borówki. Ogólnie wiosna i trochę kota.

Pocieplało.
Ponieważ stara szklarnia padła nam zimą pod zwałami śniegu,
postanowiliśmy ją przenieść w dogodne miejsce.
Jedyne dogodne okazało się zamieszkane przez borówki i porzeczki.
Rad nie rad, Duży poszedł kopać, a ja, czyli szef kierowałam ze stosu drzewa,
już nowego, grabu na nową zimę.



Pączki na białym bzie.

 


Jeszcze puste bocianie gniazdo.

 


Szklarnia zrujnowana.I rude listki buków, jeszcze stare, po zimie.



Kopacz kopie.Kierownik sie przygląda.






Kopanie wymaga powagi.



Kot się przygląda, co ludzie robią w JEGO ogrodzie.



Wielkanoc,nowa-stara waza i o kuchni troszkę.

Niebo zbłękitniało, krokusy wylazły i Mały zmarszczył nos w uśmiechu, jak słońce zobaczył.
A ja udekorowałam salon na wiosenne klimaty.

Przemalowany kominek.
Ta freskowa waza w tle, to nowa waza, a nie stara waza. Może stara była podobna, ale kompozyszyn kwiatowe w wazie jest nowe, wiosenne i autorskie.


Tymi ręcyma ścianę malowałam. To znaczy wałkiem. Kolor miał być " begonia" ale wyszło coś a la negliż morelowy.



Tu malarz pospolity, czyli ja.



Wracając do tematu Wielkanocy, bardzo skromnie i wesoło przeświętowaliśmy- z sałatką warzywną, zapiekaną rybą, dwoma mazurkami z razowej mąki i wieeelkim sernikiem. Jajka tez były naturalnie.
I dużo słońca, spacery i błękit.
I tak mimo nowego imidżu salonu wszyscy siedzieli w kuchni.
Kuchnie są magiczne, już dawno o tym wiem.
Tu nie dosięgają sztormy, gwiżdże czajnik, pachnie chlebek i dobrze się gawędzi.
Podjadamy coraz to, dolewamy herbaty, parzymy nową, dokraja się ciasta, albo produkuje soki, albo po prostu jest.
Rzeczy stają się bardziej niż same rzeczy.
Prawdziwsze.
Myślę, że Eliade do miejsc sakralnych jeszcze kuchnie powinien dopisać.Do rozdarć.

"Owe „rozdarcia” są niejako otworami w jednorodnej materii profanum, poprzez które manifestuje się inna rzeczywistość. Miejsca takie, dotychczas świeckie, stają się miejscami świętymi, sakralnymi."


A to moja miotła pisankowa, czyli coś w rodzaju wianka nad stołem, do kompletu krowa w kwiatki i ptaszki- malowaszki.



A tu z mamą, niżej.I z Małym.


sobota, 3 kwietnia 2010

Coś na temat zdrowia wilków

Mały siedzi na tarasie i pracowicie obdziera ze szpilek gałązkę świerku koreańskiego.
Podchodzę zaciekawiona.
- Co robisz? - kucam koło niego.
- Jedzenie dla wilków. - mówi poważnie.
- Ale wilki nie jedzą tego.Iglastych gałązek, ani wcale roślin...
- A co jedzą?- marszczy czoło z konsternacją.
- Mięso.

Mały patrzy na mnie z zafrasowaniem:
- No to będą niezdrowe!



* Od listopada mój małżonek nie je mięsa i w ogóle tradycja wegetariańska jest mocna w rodzinie.