Ten chłopiec patrzył na mnie spode łba, a kiedy próbowałam z nim rozmawiać, ignorował mnie konsekwentnie. Miał łobuzerskie, tomkosawyerowskie spojrzenie i trochę zbyt dawno przystrzyżone włosy. Na sugestię, żeby odświeżyć znajomość z fryzjerem, odparł bezczelnie, że tak się sobie podoba. Było zimno, a on miał koszulkę z krótkim rękawem. Nie chciał swetra ani kurtki. Wlokły się za nim sznurówki. Nie, powiedział, nie zawiąże ich. Był zaspany, bo czytał do drugiej w nocy. Nie zjadł śniadania. Szliśmy razem do szkoły i byłam na niego wściekła jak doprowadzony do furii jeżozwierz. Ten chłopiec to mój syn.
Szłam obok niego i myślałam o Starym Doktorze Korczaku.
Napisał kiedyś:
(...)Kiedy jesteście zmęczeni i źli, kiedy dzieci są nieznośne i wyprowadzają was z równowagi, kiedy gniewacie się i krzyczycie , kiedy chcecie karać w uniesieniu - pamiętajcie o zalęknionym, szybko bijącym sercu dziecka.”
Więc myślałam o sercu dziecka, o sercu brązowookiego Piotrusia Pana obok mnie.
To serce patrzało zawsze spode łba, albo kątem. Chciało być rycerzem, ale nie umiało walczyć. Chciało uczyć się walczyć, ale nie mogło ścierpieć własnej śmieszności. Chciało objawić się jako doskonały Parcival bez skazy, mistrz wszystkiego. Doskonały w ruchach, słowach, umiejętnościach. Rzeczywistość hamowała go, więc nienawidził jej. W marzeniach był prawdziwym sobą, więc uciekał w marzenia.
Stworzono go do wyższych celów. Był bohaterem, a bohaterowie nie zawiązują sznurówek.
Ponad tym, co niskie i codzienne, dalej wzwyż i dalej w głąb.
To on rysował jednorożce z małym Bastianem z Niekończącej się opowieści, on skradał się z Winnetou, walczył z Aramisem i Portosem, kopał tunel z Monte Christo.
Ubierz go w białą koszulę, daj aktówkę, posadę w banku, każ być akwizytorem od proszku do prania, a zabijesz go. Każ mu ciułać grosz do grosza, nazwij Kowalskim, a zabijesz go.
Wydrwij jego mapy, plany, zamki, miecze, a zabijesz go.
Pozwól mu płynąć po tym morzu, a spadnie razem z wodospadem poza horyzont rzeczywistości.
Więc stałam się Sancho Pansą mojego Don Kichota, wiernym giermkiem, ciągnącym za uszy w stronę lekcji, pasty do zębów, odkurzacza, obiadu. Bo jak nie ja, to kto?
Tylko, że Sancho też był kiedyś Don Kichotem.
I układając po raz setny rozrzucone koszulki, książki, zabawki, płyty, ciągle o tym myślę.
Jak Fiona w zielonym ciele ogrzycy.
Ale jak wybrało się swoją drogę, to się nią idzie.
A może to Droga wybrała mnie?
Duży, Średni, Mały, jestem z wami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz